To bardzo piękne uczucie wiedzieć, że jest się kochaną. Że jest ktoś, kto jest mną zachwycony.

A jednak nie spodziewałam się, że będzie się to wiązać z taką burzą uczuć. Nie wiem już, czy jestem z tego zadowolona, czy nie; jednego dnia latam pod sufitem a następnego chcę to skończyć.

Tak, poznałam kogoś, i jestem tym bardziej zaskoczona niż myślałam.




Przede wszystkim nie wiem czego chcę. Czy tak ma być? Czy tak mam się czuć? Czy nie powinnam powiedzieć bez wątpienia, że jestem w tym panu zakochana? Czy to za wcześnie?

A może tak przyzwyczaiłam się do swojego singielstwa, że to za nim tęsknię? A może rzeczywiście książę na białym koniu miał się nie pojawić a moim powołaniem jest być samotną?
Wiecie, że mi to nie przeszkadza. Boję się raczej, że tego nie rozszyfruję i że nie będę szczęśliwa.

Bo ta sytuacja jest odbiciem lustrzanym tego, czego doświadczałam w samotności: uwielbienia tego stanu a drugiego dnia płaczu w poduszkę.
Nie podejrzewałam, że to będzie takie trudne. Że być może zaprzeczam wielu swoim zasadom.

P.S. Nie porzucę tego bloga. Nie martwcie się singielki (jeśli tu jeszcze jesteście). Był chwilowy przestój, ale bez względu na swój status związku mam zamiar udowadniać, że bycie samemu nie oznacza przegranego życia. Mam zamiar przypominać to także sobie.
Dziś trochę z innej beczki. Chciałabym dziś poruszyć temat bardzo ważny w dzisiejszych czasach; temat, który dotyka także mnie, bardzo bezpośrednio.



Body shaming to, niestety, powszechne zjawisko, które polega na prześladowaniu osób ze względu na ich figurę. Przeciętny Kowalski orientuje się, że osoby otyłe, "przy kości" czy po prostu pulchne, często spotykają się z nieprzyjemnymi komentarzami na temat ich wyglądu. Na szczęście sytuacja się powoli poprawia (w moim mniemaniu; nie mam do czynienia ze zjawiskiem bezpośrednio), w mediach promuje się zdrowy wygląd kobiet; dobrym przykładem są tu bardzo lubiane reklamy Dove, które uświadamiają, że każdy rodzaj figury jest piękny.
Podczas gdy społeczeństwo powoli zaczęło z powrotem kochać krągłości (myślę, że to jest jakiś sukces, brawo dziewczyny!), coraz głośniej robi się o tzw skinny shaming - czyli potępianiu figur typowo "modelkowych", kobiet bardzo szczupłych, wręcz kościstych.

Jestem jedną z nich.

Na porządku dziennym słyszę komentarze, że nie jem, że jestem chuda, że nie da się na mnie patrzeć. Nawet powiedziane z dobrą intencją "jakaś ty malutka!" boli. Bo ja wiem, że "nie ma za co złapać" i zmagam się z niedowagą. Wiele z nas walczy z tym problemem, ale każde ciało jest inne.
 Problemy hormonalne, metaboliczne i inne choroby robią z nami co chcą i często bardzo trudno znaleźć przyczynę zarówno niekontrolowanego tycia (lub niemożności schudnięcia) jak i wiecznej niedowagi. Inne osoby, natomiast, po prostu chcą wyglądać szczupło i, o ile nie wiąże się to z zaburzeniami odżywiania, nic ci do tego. Obawiam się jednak, że większość ofiar skinny shaming ma po prostu taką budowę ciała i znaczące przytycie (czyli takie, żeby było je widać) często graniczy z niemożliwością. Chyba najszybszym sposobem są ćwiczenia fizyczne. Tkanka tłuszczowa ma większą objętość od mięśni, tzn. że kilogram mięśni będzie zajmował w naszym ciele dużo mniej miejsca niż kilogram tłuszczu; budując mięśnie mamy szansę zyskać na wadze, ale u bardzo szczupłych osób jest to bardzo mozolna praca. Dzieje się tak dlatego, że mięśnie zwiększają metabolizm, przez co spalamy jeszcze więcej tłuszczu i magiczne koło się zamyka.

Dlatego ogłaszam wszystkim - proces tycia dla jednych może być równie trudny jak proces chudnięcia dla innych.

Mam dosyć słuchania komentarzy, że powinnam iść coś zjeść! Pomijając fakt, że jest to ogromnie niestosowne to po prostu krzywdzące i krytykanckie.

Poniżej załączam kilka grafik znalezionych w internecie... Mówią same za siebie.





STOP BODY SHAMING!
Wierzę, że proces stawania się lepszym człowiekiem nigdy nie powinien się skończyć.



Ostatnio wyciskam z życia 200% normy. Wstaję między 5 a 5:30, wracam do domu około 21, potem pół godzinki pilates (jestem mega-początkująca, ale strasznie mi się podoba!), kolacyjka i lulu.
Jest mi z tym naprawdę dobrze, choć nie ukrywam, że chętnie bym się wyspała lub znalazła czas na jakiś film czy serial. Obiecałam sobie jednak zacząć wkrótce lekcje śpiewu i muszę na nie uzbierać, więc po godzinach jeszcze dorabiam. Do tego dochodzi parę innych zbliżających się wydatków (m.in. ślub mojej siostry). Mam cel, do którego dążę; to on, tam na horyzoncie napędza mnie do działania.

We wszystkim staram się widzieć coś pozytywnego, dzięki temu przez cały dzień czuję, że robię wszystko dla przyjemności.

Ważne są dla mnie małe nagrody, "kopnięcia", które dodatkowo motywują. Najczęściej jest to kawa, oczywiście, moje ogromne uzależnienie ;)

Pamiętam by regularnie jeść i dużo pić. Z tym jest najciężej, ale ostatnio uczę się znajdować czas w moim zabieganiu i dzięki temu nie czuję się zmęczona.

Dla tych z Was, które są wierzące (dla tych niewierzących tym bardziej ;)) polecam również, w miarę możliwości codzienną Mszę Świętą. Gdy zaczynam dzień od spotkania z najważniejszą Osobą w moim życiu, uśmiech nie schodzi mi z twarzy aż do nocy. To lepsze niż kawa!

Gdyby ktoś spytał się mnie dziś "dlaczego taka ładna dziewczyna nie ma chłopaka" odpowiem - nie mam na niego czasu! Jest na świecie tyle osób i rzeczy, które mnie uszczęśliwiają, że on, ze swoim szczęściem, musi poczekać w kolejce.




Miewam gorsze dni. Takie dni jak ten. Jak trzymać się myśli, że jestem piękna i wartościowa w chwilach, gdy sama w to nie wierzę?

Nie odpowiem na te pytania jednoznacznie, bo sama mam z tym problem. Ale przedstawię Wam swoje sposoby na taki dołek.

1. Terapia filmowa
Jako, że jestem kinomaniakiem, pierwsze co robię aby poprawić sobie humor to włączam kojący film. Mam dwa dzieła pierwszego wyboru (którym poświęcę kiedyś osobne posty, więc nie będę się rozpisywać):
"Mój chłopak się żeni" - pewnie duża część z Was to kojarzy. Tak, ten film pomaga!
"Frances Ha" - mój ukochany film, dlatego, że opowiada... właściwie to o mnie ;)

Warto znaleźć sobie film, który Cię "przytuli". Myślę, że każda z nas ma taki jeden lub dwa, które pomagają bez względu na wszystko. Choć trochę.
Ważne, żeby Twoim filmem, nie było jakieś romansidło, które Cię bardziej zdołuje w byciu singlem... Ale tylko Ty wiesz co tak na Ciebie działa.

2. Terapia przyjacielska
Prawda znana od wieków - wśród ludzi zawsze będzie Ci lepiej. Tak, to dotyczy również introwertyków (sama nim jestem), różnica tkwi w sposobie spędzenia czasu a nie w ilości osób, która Cię otacza. Dopóki są to Twoi przyjaciele, lub dobrzy znajomi - wiesz, że będzie Ci lepiej. Kręgle, gry planszowe, impreza czy spacer z przyjaciółką - wszystko jedno. Tylko nie zamykaj się gdzieś sama i nie dołuj jeszcze bardziej.
Obiecuję, że at the end of the day będziesz się czuła o niebo lepiej.

3. Terapia książkowa
Tutaj trzeba być bardzo ostrożnym, bowiem książki wpływają na wyobraźnię bardziej niż filmy, dlatego łatwiej im wpłynąć na nasze emocje. Jednak mi pomagają, bo czytając przenoszę się zupełnie w książkowy świat i zapominam o całej reszcie. Potem właściwie przeżywam tylko tamten świat... taki kac książkowy :) To się tyczy też niektórych filmów, czy sztuk teatralnych, muzyki, obrazów a nawet wierszy - trzeba po prostu trafić na coś bardzo dobrego, co odwróci naszą uwagę.

4. Terapia DYI
Zrób coś sama!!! Ugotuj, uszyj, napisz, skomponuj, pójdź na siłownię, zabij czas! Wyciśnij dzień do ostatniej kropli a nie będziesz miała czasu na użalanie się nad sobą - bo zobaczysz ile osiągnęłaś ;)

5. Terapia... gniewu
Wreszcie - nie zawsze jest tak, że musisz odpędzić od siebie te myśli za wszelką cenę. W końcu to są Twoje emocje, to jest Twoje życie, od którego oczekiwałaś czegoś, co nie było Ci dane i jesteś na to zła. Więc gdy jest naprawdę źle, gdy jadąc autobusem masz łzy w oczach... nie próbuj tego stłumić. Wróć do domu i wypłacz się w poduszkę, powiedz Bogu co Ci leży na wątrobie, daj temu upust. Bóg lubi gdy jesteśmy przed nim prawdziwi, a nie udajemy że wszystko okej. Oczywiście, codzienny płacz w poduszkę nigdzie Cię nie zaprowadzi, dlatego warto pracować nad sobą i wiarą w swoją wartość. Ale czasem trzeba się wyżalić. Dla zdrowia.

Wtedy możemy też dowiedzieć się czegoś o sobie.


Dziś chcę Wam opowiedzieć jak wszystko się zaczęło. Czyli o tym, jak zaczęłam żyć własnym życiem.

Nie jest to długa historia. Istniała kiedyś w moim życiu relacja, po której spodziewałam się dużo więcej niż koniec końców otrzymałam. Pewnie część w Was już ma przed oczami swój własny, podobny przypadek. W grudniu 2014 roku trafiłam na nagranie - wypowiedź bardzo mądrego człowieka - o. Adama Szustaka i wtedy wszystko wywróciło się do góry nogami. 

Posłuchajcie i Wy:

http://188.165.20.162/langustanapalmie/PM.17.Miodny.dziegiec.mp3

Nie wiem, cóż mogłabym dodać wobec tak mądrych słów? 

Który już rok czekasz? Wmówiłaś sobie że to "ten jedyny"?
Odpuść, uwolnij się z tej relacji. Poczujesz, że żyjesz na nowo. Nie chciej, by Twoje szczęście było zależne od osoby, która Cię nie chce. 

Tym samym otworzysz się na nowe. Bóg tylko czeka na Twój ruch i chce Ci dać szczęście, które masz na wyciągnięcie ręki.
Jeśli nie wierzysz w Boga - nasze serca i tak działają tak, że nie ma w nich miejsca na wszystko. Nie wmawiaj sobie, że Twoje szczęście jest w drugim człowieku. Zrób w sercu miejsce.
Ale tamto musisz zostawić.
Życie czeka za rogiem.




Moja zmiana sposobu patrzenia na to kim jestem rozpoczęła się trochę ponad rok temu. Jednak musiał minąć rok, żebym, z perspektywy czasu, zrozumiała co się właściwie przez ten rok wydarzyło i kiedy to się zaczęło.
O tym jednak opowiem innym razem, dziś tylko o tym co mnie popchnęło by otworzyć się na szersze grono odbiorców mojego świadectwa.

Kulturalnie skrolowałam sobie tablicę na fb i trafiłam na posta, już nie pamiętam na jakiej stronie, o książce zatytułowanej "Singielka". Z ciekawości (bo, jak wspomniałam, temat jest u mnie ostatnio na tapecie) kliknęłam w link i okazało się, że książka jest dostępna na stronie wydawnictwa za niecałą dychę. Oczywiście będąc zakupoholiczką i miłośniczką książek od razu kupiłam i kilka dni później byłam już po lekturze.

Nie będę streszczać o czym pisze Mandy Hale, bo po prostu naprawdę warto przeczytać "Singielkę" samemu (czy raczej - samej. Chociaż panom może też się by przydało.). Jednym zdaniem: Mandy zachęca do czerpania radości z życia bez względu na to czy w naszym życiu jest druga połówka czy nie. Tak więc drogie panie - zachęcam do lektury książki i bloga Mandy.
(książka tutaj: https://www.swietywojciech.pl/Ksiazki/Poradniki/Wychowanie-i-psychologia/Singielka-Zycie-i-milosc-z-nutka-smialosci )

A teraz zachęcam Cię do tego byś zrobiła krok dalej. "Singielka" zaprasza do korzystania z życia w pojedynkę, ale gdzieś tam na marginesie zawsze pojawia się ten Rycerz na Białym Koniu - u Mandy on gdzieś istnieje, i chociaż wspomina ona, że może jednak on się nigdy nie pojawi, to mam wrażenie, że większość rozważań opiera się jednak na nadziei na Wielką Miłość.

Pójdź krok dalej. Zapomnij o takiej możliwości jak mężczyzna u Twego boku. Nie dlatego, że faceci są "ble" i w ogóle jesteśmy tak niezależne, że są nam nie potrzebni (nawet jeśli czasem jesteś o tym przekonana przypomnij sobie ten moment gdy musisz dzwonić po kolegach by pomogli Ci z cieknącym kranem w kuchni...). Zapomnij o takiej opcji dlatego, że dopiero gdy w pełni zrozumiesz i przyjmiesz taką opcję to będziesz mogła być szczęśliwa. Nie warto marnować ani minuty dla naszego czekania na coś, co może nie nadejść. Uwierz, że Twoje życie jest TWOJE a jedynym pewnym związkiem jest ten z Bogiem. I ciesz się właśnie tym. Pielęgnuj to co masz i rozwijaj to, obserwuj ile wspaniałych rzeczy Cię spotyka, i nie mów, że to "mimo" że jesteś sama tylko "dlatego że" tak jest.
Każda najmniejsza rzecz w naszym życiu ma wpływ na kolejną. Być może gdyby nie Twoja samotność nie przydarzyłoby Ci się to, że spotkałaś na mieście kogoś wyjątkowego, bo akurat nie szłabyś tamtędy w tym momencie. Pomyśl teraz o czymś wspaniałym co miało ostatnio miejsce i uświadom sobie, że mogłabyś być tego pozbawiona.

Chciej czegoś więcej.


Jeden z najbardziej działających mi na nerwy tekstów w rozmowach z cyklu "czemu nadal jesteś sama?" to: "Na pewno nie jesteś do końca szczęśliwa", "tylko zaklinasz rzeczywistość" itp. 
Nie nie nie nie nie! Nie.
Owszem, nam, samotnym kobietom bywa bardzo smutno z powodu tej samotności. Bywa, że płaczemy w poduszkę i że spędzamy cały dzień na rozmyślaniu "co by było gdyby". To naturalne, że ludzie łączą się w pary; pary otaczają nas z każdej strony; to oczywiste, że bywa nam przykro. Nie pozwolę sobie jednak wmawiać tego, czego nie czuję. Mianowicie, że jestem nieszczęśliwa.
Ludzkie serce ma to do siebie, że bardzo łatwo mu wiele wmówić. Gdy tkwimy w nieszczęśliwym związku, wmawiamy sobie, że jest inaczej bo boimy się być sami. Gdy nie chcemy zaryzykować rezygnujemy z marzeń wmawiając sobie, że wcale czegoś nie chcemy. Tym łatwiej innym nam coś wmówić. Gdy wszyscy wokół pchają się z butami w nasze życie, próbując uszczęśliwić na siłę, zrozumieć czemu "taka ładna dziewczyna a sama", i wciąż, i wciąż zadają te same pytania trudno jest stać z podniesioną głową z przekonaniem, że przecież mi nic nie brakuje. To szalenie trudne. I ja to wiem. I Ty to wiesz. Jak żyć samej i pokazywać wszystkim wkoło, że się da? Jak mieć tą świadomość, że wcale ze mną nie jest coś nie tak?
To możliwe. Życie w pojedynkę może być wspaniałą przygodą.
Mam nadzieję, że wspólnie sobie o niej opowiemy.